Nie wkurza Was to, kiedy siedzicie we włoskiej restauracji i słyszycie, jak ktoś ze stolika obok próbuje zamawiać pizzę po polsku z włoskim akcentem lub, co gorzej, po włosku, nie władając tym językiem zbyt dobrze? No właśnie. A co sama robię? Idę do restauracji Babooshka na Kruczej 41/43 w Warszawie z przyjaciółmi i próbuję zamowić dania po rosyjsku, będąc obsługiwaną przez dwie urocze kelnerki z Ukrainy... One nie dają nic po sobie poznać i uśmiechają się do nas przez cały wieczór.
Ale od początku. Słyszałam o Babooshce od mojej przyjaciółki nie raz, że dobra, że pielmieni wyśmienite, i że niedroga. Ciągle odkładam tę wizytę, że nie teraz, bo za ciepło na ciężkie potrawy, bo Babooshka poczeka do zimy, albo na przyjazd znajomych nie z tej części świata, żeby spróbowali wschodniej kuchni, a w końcu sama zostaję zaproszona na kolację urodzinową.
Babooshka na Kruczej 41/43 przypomina mi wystrojem restauracje typu Chata / Swojskie Jadło, których coraz więcej na wschodzie Polski. Czekając na przyjaciół, zamawiam coś egzotycznego w nazwie i wyglądzie, Tarragon Natkhtar (0,5l – 6,90 zł) lemoniadę gruzińską o smaku estragonu, anyżku i mięty, i bardzo instensywnym odcieniu zieleni. Super słodycz, ale czego można oczekiwać po lemoniadzie?
Przychodzą znajomi. Stała bywalczyni Babooshki od razu zamawia przystawki w postaci śledzików z cebulą (6,90 zł) i ciemnego chleba ze smalcem i ogórkami kiszonymi (6,90 zł) , który w ogóle nie smakuje jak ciężkostrawny smalec, ale jak rozpływająca się w ustach, delikatna pasta grzybowa. Na stole pojawiają się też roladki z naleśników z łososiem (12,90 zł). Tak naprawdę, wszystko jest dość ciężkie, ale podane na małych talerzach, w małych kawałkach, co bardzo ułatwia równoczesną konwersację i konsumpcję tych smacznych kąsków. Do picia zamawiamy dzban wina białego domowego w dużej karafce (28,90 zł) oraz kompot żurawinowy,zwany też Morsem, robiony na miejscu, który ma bardzo przyjemny cierpkawo-słodki smak.
Czas na dania główne. Są wśród nas tradycjonaliści, którzy zamawiają Kotlet po Kijowsku a la de Vollaile (23,90 zł – jak sam tradycjonalista twierdzi, sam devolaj boski, ale sałatka lekko plebejska do kotleta o tak arystokratycznej nazwie). Są też goście żądni przygód kulinarnych i zamawiają dania, jak się okazuje, bliskie w formie i smaku daniom polskim, ale o nazwach dość egzotycznych: draniki, czyli placki ziemniaczane z Białorusi, wareniki z kapustą i grzybami (15,90 zł – serwowane w rosole rozpływają się w ustach) lub chinaki, czyli baranina duszona z warzywami, m.in. bakłażanami (24,90 zł). Zwykle mam ochotę na deser, ale tym razem nie odczuwam ssania na słodycze.
(Chleb ze smalcem - wyśmienity)
(Wareniki, które na pewno zamówię przy kolejnej wizycie w Babooshce)
Ciekawe... bałam się, że będzie niesamowicie ciężko, tłusto i niezdrowo. A wychodzę z Babooshki zadowolona, że w końcu byłam w tym miejscu, że moja potrzeba egzotyki została zaspokojona lemoniadą z estragonu i rosołem z pielmieni, przypominającymi nepalskie pierożki momo. I że obsługa była niesamowicie miła i że dzielnie znosiła nasze próby porozumiewania się po rosyjsku.
Magdalena Malinowska, Naczelna Kulinarno-Kulturalna